sobota, 23 kwietnia 2016

Maleństwo z rubinem

Temperatura wzrasta, więc przyszedł czas na wystukiwanie na kowadle niepokojąco dźwięcznych rytmów. Sznurki sutaszu okazały się dla mnie niewdzięczne - blokada umysłowa przed wykroczeniem poza ramy szarości zatrzymuje mnie na dłużej w chłodnej zimowej porze.

Mózg zaczyna nadawać na dziwnych falach. Naczytałam się o neuroprzywództwie i zwoje zamiast się poskręcać, niestety się poprostowały. Na szczęście ośrodek odpowiedzialny za trzymanie młotka pozostał aktywny.

Skromny pierścionek z nieskromnym kamieniem - rubinem.

sobota, 19 marca 2016

Nie taka krótka refleksja o wychowaniu

Nastał ten czas, kiedy strach ustępuje miejsca adrenalinie, ból aktywuje do działania a oczekiwanie na poród jawi się jak czekanie na wymarzone wakacje. Tak jak poprzednim razem to czas nieustającej refleksji, ciągłego drażniąco dokładnego planowania, rozliczeń z samą sobą i ustanawiania kolejnych dziecio- i rodzicoprzykazań. Z zawiłych pajęczyn mojego umysłu postanowiłam wysnuć jedną nitkę, którą umieszczę w wielu miejscach i w różnorodnych formach tak, by ślad o niej nie zginął nawet wtedy, kiedy zawiedzie pamięć.

Nie, stanowczo nie zapomniałam o tym, kiedy około dwa lata temu pisałam zuchwale we wstępie do mojego nibybloga o tym, że będzie zawierał porady wychowawcze a także – o zgrozo! - zastosowanie podstawowych narzędzi neurolingwistycznego programowania w wychowaniu (tutaj widzę, jak mąż właśnie w tym momencie popełnia charakterystycznie krótką dla rodzaju męskiego autorefleksję, która kończy się zasadniczym, na szczęście pozostającym bez odpowiedzi pytaniem „w wychowaniu kogo?!”). Dziś bardzo się cieszę, że ten wątek upadł: za kogo się uważałam, żeby nawet sugerować możliwość udzielania porad w materii, w której ja dopiero stawiałam pierwsze kroki?! To ja byłam wtedy jak dziecko, które w ciemności puściło rękę matki i mimo przytłaczających emocji różnorodnego rodzaju zmuszone było do odnalezienia drogi na własną drżącą ze strachu rękę.

W tym momencie mam ochotę powiedzieć coś po łacinie. O nie! Nie to, o czym myślicie, nie to – mimo mojego temperamentu! Pozostało coś jednak w mojej skorodowanej makówce z ukochanych studiów filologicznych i ta głęboko skrywana natura każe mi tutaj wspomnieć o odwiecznym poszukiwaniu aurea mediocritas... Zaraz, zaraz... Odzywa się część ekonomicznie niedokształcona, dla której tylko szkiełko i oko wyznacza kierunek: on nie istnieje! nie ma zupełnie prostej drogi, która zaprowadzi do wyznaczonego celu! A może to w szaleństwie jest metoda? Na domiar złego profilaktycznie klamkę zabieram zawsze ze sobą. Nikt nie zniewoli mnie bardziej, niż sama na to nie pozwolę! Przezorny zawsze zabezpieczony, jak mówią.

Klameczka jest, bezładny strumień myśli jest, trzy akapity są, tylko po co, tylko dlaczego, tylko o czym to wszystko, o co to całe zamieszanie?!

Jak nie wiadomo o co chodzi, to musi chodzić o dziecko. Mała, niewinna, bezbronna carte blanche, która już dzisiaj w wieku dwóch lat i czterech miesięcy nosi znamiona nie tylko matki i ojca, ale też całego otoczenia. Sieć ukochanych pisków, wrzasków, płaczu bez rozwiązania, śmiechu bez uzasadnienia, która spowiła moje serce i umysł, która nie daje mi spać po nocach w obawie przed niezbadanymi ścieżkami nieodgadnionej przyszłości.

To, co tu nieśmiało poczynię, to mój matczyny rachunek sumienia. Dwa lata zamknięte w kilku zdaniach chaotycznego podsumowania sukcesów okupionych wieloma godzinami ciężkiej pracy i porażek, do których niejednokrotnie przyczyniła się zaledwie chwila nieuwagi.

Po pierwsze: konsekwencja. Od pierwszych dni życia ustalony rytm dnia, co wiązało się z wieloma wyrzeczeniami. Świątek, piątek czy niedziela – kąpiel zawsze o tej samej porze. Godzina dziewiętnasta to czas, kiedy mój mózg zwalnia, zaczynam czuć powiew wolności. Jeszcze tylko wieczorne zabiegi pielęgnacyjne, bajeczka i witaj życie! Z naszego przyśpieszonego kursu przedmałżeńskiego wyniosłam zasadniczo tylko jedną myśl: najpierw rodzice, później dziecko. Dlatego tak ważne było, aby usystematyzować jak najszybciej plan dnia. W pierwszym roku życia pozostawiliśmy bardzo niewiele miejsca na spontaniczność. Przyczyną była prosta obserwacja: kiedy zaburzyliśmy ustalony rozkład zajęć, dziecko było marudne, płaczliwe (staram się to dość delikatnie opisać); jednym słowem męczyliśmy się wszyscy troje. Dyscyplinę zachowujemy również będąc zdala od domu. Kiedy czas drzemki zaskakuje nas na szlaku, rozkładamy kocyk pod drzewem i śpimy.

Po drugie: stanowczość. Chciałabym móc powiedzieć, że moje dziecko uczy się technik wywierania wpływu od mistrza (czyt. matki; teraz leżę zabita śmiechem), ale on to robi po prostu instynktownie. W dodatku doszłam do wniosku, że obserwując jego zachowania, sama mogę się wiele nauczyć. Ćwiczy matkę, ćwiczy ojca, ćwiczy wreszcie wszystkich pozostałych. Wykonuje n-ty raz tą samą niedozwoloną czynność w nadziei, że zajęta robieniem dziesięciu innych ważnych rzeczy w tym samym momencie, stracę orientację i wpadnę w jego sidła! Spryciarz! Nieźle to wykombinował. Stara się wyperswadować nam swoją rację głównie wtedy, kiedy jesteśmy zajęci, kiedy wracamy z pracy i chcemy porozmawiać ze sobą przez te magiczne dla trwałości związku pięć minut. Jak często ulegam? Bardzo rzadko. Dzień zaczynam z ułożonym planem co do jego przebiegu i kiedy trzeba, to tłumaczę milion razy, dlaczego mamusia akurat w tym momencie powinna się zająć robieniem obiadu itp.
„Mamusia tu! Proszę, mamusia, koszyk n grzyby. Jedziemy d lasu.” Równowaga jednak musi być, zgadzam się być częścią zabawy na wyznaczonych przez niego zasadach (w tak zwanym międzyczasie niepostrzeżenie przemycając wartości, które ja chcę mu przekazać).

Po trzecie: obowiązki domowe. W naszym domu nie jest jak w Sparcie, chociaż mogłoby się tak czasami wydawać, to tylko matki zamiłowanie do (samo)dyscypliny. Często kiedy padam na twarz, wyczerpana do granic możliwości wyznaczonymi przez samą siebie czynnościami do wykonania, słyszę litościwy głos męża. Przecież on posprząta, a ja nie muszę się tak nieludzko katować. Cud nad cudami, trafiło się ślepej kurze ziarno: człowiek, który zawsze ma siłę, jest swoistą opoką z najtrwalszego kamienia. Jednak chochlik z tyłu głowy podpowiada, że dziecko nie pozna wartości pracy, czasu, pieniędzy, jeśli nie będzie partycypował w obowiązkach domowych. W pierwszych miesiącach towarzyszył matce w nosidle na brzuchu, twarzą zwrócony do odkurzacza i mopa. Obecnie kiedy zapytam, jaki dzisiaj dzień, często sam odpowie: „dzień tąpania” (czyt. sprzątania). W konsekwencji uskuteczniania tego rygorystycznego procederu zdarza się wyrodnej matce opuścić obowiązkowy spacer. Dlaczego? Dlatego że każda czynność musi być wykonana cyt. „z synusiem”. Kurz wyciera samodzielnie, odkurza (chociaż bardzo krótko, bo jednak ta ogromna z jego perspektywy rura swoje waży; zwykle po odkurzaniu jeszcze około godzinę jeździ już odłączoną rurą ze szczotką po domu - „synuś tąpa kurzaczem”), a nawet od niedawna myje podłogę (i bardzo dobrze, bo matce ostatnio bóle pleców dają się we znaki).
Sprzątanie to jedno. Gotowanie. Czynność mogąca mrozić krew w żyłach przewrażliwionym matkom i babciom, pomijam już fakt łamania stereotypu mężczyzny, który w domu zajmuje się tylko przysłowiowym pierdzeniem w kanapę i obsługą pilota telewizyjnego (spokojnie, spokojnie - nie oglądamy bajek o różowych kucykach). Gotujemy od bardzo dawna. Trudno mi w tym momencie zidentyfikować początek, ale pamiętam, że ledwo dawał radę trzymać drewnianą łyżkę w rączce, już matka trzymając go na rękach kazała mieszać obiad w gorącym garnku. Teraz robi kotlety mielone, schabowe (tak! o zgrozo! dotyka surowego mięsa, macza to surowe mięso w surowym jajku! dodałabym jeszcze, że czasami zdarza mu się spróbować surowego kotleta mielonego, ale po pierwsze to niestosowne z uwagi na ostatnią „modę” na „ospa-party”, a po drugie nie chcę, aby ktoś przypadkiem z mojego powodu zszedł na zawał), ciasta, ciasteczka. Ma dziecko matkę, która lubi gotować. Szafki mamy pełne dziwnych produktów, a koszyki z przyprawami pękają w szwach. W nich właśnie on znajduje najlepszą rozrywkę. Otwiera przyprawy, wącha (przyznam się do jednej rzeczy: pieprz cayenne przeniosłam na wyższą półkę), pyta i tak w kółko. Później bierze swój garnek i przyprawia zupę. Próbować strach, ale odmówić nie wypada.
Pranie. Przenosi większość brudnej bielizny do pralki, potrzebuje jeszcze pomocy przy ustawianiu programu, bo chociaż wie, na który nastawić, to jednak trudno mu tak precyzyjnie ustawić pokrętło. Włącza samodzielnie. Wyjmuje pranie, tyle, ile da radę wyciągnąć.
Ostatni mój wymysł: segregacja śmieci. Takie detale jak zamiatanie (precyzyjne, już nie boję się, że ułożona przeze mnie kupka brudów zostanie rozrzucona po całym domu) czy wyrzucanie śmieci do kosza to norma. Dlatego utrudniamy zadanie i segregujemy z małymi elementami recyklingowej ekoedukacji.

Po czwarte: jedzenie. Ustalone godziny to, jak łatwo się domyślić – standard. Są różne szkoły, jeśli chodzi o metody karmienia. Niektóre mają jakieś konkretne nazwy, co mnie niespecjalnie interesowało. Dziecko chce poznawać i chce naśladować. Matka pozwala mu poznawać i naśladować. Dlatego kiedy tylko wyraził chęć jedzenia jak mama i tata, dostał normalny widelec (do dziś pamiętam niepokój w głosie babci), łyżkę i nóż do masła, którym szybko zaczął kroić warzywa. Zdarzało mu się jeść rączkami, ale robi to tylko w ostateczności, kiedy te kulturalne, satysfakcjonujące wysokie wymagania rodziców rozwiązania zawiodą. Cóż to była za ulga – usiąść przy stole do obiadu razem z dzieckiem, ze swoim talerzem, ba! wpatrzona w swój talerz! Wspólny posiłek, który i matka może zjeść ciepły w tym samym czasie co dziecko.
Walczymy z cukrem. Wiele razy słyszałam, że on tego nie wypije. Stwierdzenie wypowiadane zanim dziecko spróbuje, zanim dostanie tą wodę do picia. Wiele razy słyszałam, że on tego nie zje, że on nie je takich rzeczy, że trzeba ugotować coś specjalnie dla niego. Zaskakuje mnie to. Zaskakuje mnie to, skąd inni posiadają taką wiedzę. Skoro ze mną je wszystko (poza surówkami ze świeżych warzyw), pije to, co mu dam. Nie walczę z tym, po prostu robię swoje. Gdybym miała się sugerować tym, co mówią inni, moje dziecko jadłoby porcję mięsa do obiadu wielkości orzecha włoskiego i jedną różyczkę brokułu. Tymczasem zjada całego kotleta, pół szklanki kaszy, szklankę warzyw. (Nie, nie ma nadwagi)

Po piąte: zabawa. Bardzo ważny element w życiu dziecka. My najchętniej oddalibyśmy większość zabawek potrzebującym, pozostawilibyśmy te edukacyjne, a na pewno zlikwidowalibyśmy te głośne, które poza wydawaniem przeraźliwych dźwięków nie niosą ze sobą żadnego przesłania. Zabawki jednak się mnożą, a głównymi sprawcami są dziadkowie. Muszą przejść selekcję (zabawki), zanim trafią do użytku. Wiele razy zdarzało się, że mieszkanie wyglądało jak po przejściu huraganu. Dziecko traciło zainteresowanie bałaganem i przychodziło marudzić do mamy. Nauczyliśmy się sprzątać. „Dostaniesz kolejną zabawkę, kiedy odłożysz tą, którą się teraz bawisz” - słychać stanowczy głos wyrodnej matki. Powtarzam to jak mantrę, sąsiedzi myślą, że to zapętliło się jakieś nagranie na płycie. Nie, to tylko ja i moje wychowawcze widzimisię. Głos lekko zdarty zaczyna łączyć się z przeraźliwym krzykiem, wrzaskiem i płaczem. To dziecko manifestuje swoją wolę. Dlaczego ta zabawka nie może leżeć na podłodze? Matka dwoi się i troi argumentując swoją prośbę. W końcu ktoś musi ulec, przecież ta nierówna walka nie może trwać do wieczora. Sąsiedzi zaczynają stukać w rury, bo przecież ich dzieci nigdy nie płakały, frustracja narasta. W końcu on ulega. Doświadczenie pokazało nam, że odpuścić jeden raz, to jak zrobić pięć dużych kroków w tył. Nie odpuszczamy.
Jednak mimo całej tej dyscypliny ważne jest, żeby określony czas każdego dnia spędzić z dzieckiem na zabawie (nie trzymając w drugiej ręcę smartfona), żeby wyłączony był wtedy telewizor, radio i inne urządzenia elektroniczne zaburzające rozwój osobowości i hamujące kreatywność.

Po szóste: telewizja. Mignęły mi gdzieś w internecie jakieś zatrważające wyniki badań, ile godzin dziennie dzieci poniżej dwóch lat spędzają wpatrzone w ekran telewizora, komputera itp. Długo nie mieliśmy telewizora, a teraz służy nam głównie do oglądania filmów, kiedy dziecko śpi i do oglądania bajek. Bajkowa rutyna. Mimo wszystko uważam, że oglądanie wyselekcjonowanych bajek każdego dnia rozwija dziecko. Bajka do śniadania – maksymalnie kilkanaście minut, bajka w czasie odpoczynku południowego (drzemka tylko raz na kilka dni) – pół godziny, wieczorynka – pół godziny. Nie wiem czy to dużo, czy mało. Według mnie wystarczy. Nie lubię się ogłupiać (przynajmniej nie w ten sposób), dlatego dłużej to na razie trwać nie będzie.
Bajki to też zagrożenia. Pewnego dnia włączyliśmy „Toma & Jerry'ego” i akurat w tym momencie Tom został dosłownie poćwiartowany... Swoją drogą żywot tego kota był naprawdę marny.

Po siódme: umiejętności językowe. „Dawno, dawno temu żył sobie Romek. Miał żółty samochód” - codziennie bawimy się w opowiadanie bajek, opowiadam ja i opowiada on, a zabawki dają nam inspirację. Jestem do głębi zafascynowana tym, jak rozwija się mowa u dziecka i jak bardzo intuicyjny jest to proces.
Łączenia słów w zdania zaczęliśmy się uczyć, jak tylko zaczął wypowiadać swoim charakterystycznym uroczym bełkotem pierwsze słowa. Na początku było „proszę”, kiedy chciał coś dostać, on musiał mieć motywację do ćwiczeń a my mieliśmy podwójną radość. Takiej prośbie trudno się oprzeć. Tydzień później „proszę dać”. Dwa tygodnie później „proszę dać pisaka”. Później „proszę dać pisaka, mamusiu/ tatusiu”. Szybko nauczyliśmy się wszystkich „magicznych” słów i nasz syn zaczął budzić powszechny zachwyt, kiedy sam wchodził do piekarni, mówił „dźbry, proszę bułę”, kładł pieniążek na ladzie, dziękował, mówił „do widzenia” i wychodził. Kilka miesięcy temu był jeszcze zafascynowany podziwem, jaki wywoływał, obecnie emocje opadły i za każdym razem trzeba go zachęcać do uprzejmości. Co się stało, to się nie odstanie – ziarno zostało zasiane.
Nauka języków obcych to moje niewiadomo które schorzenie. Około trzy razy w tygodniu słuchamy piosenek po angielsku, koniecznie z napisami i obrazkami. Kiedy dziecko wykaże wolę, ćwiczymy też podstawowe słowa. Staram się też dawać mu jakieś podstawy języka niemieckiego. Zdarza mu się powiedzieć „o, najn”, zamiast „o, nie”, kiedy coś zbroi. Białoruskiego niestety nie znam, ale chyba wystarczy mu Masza, ta sama grupa językowa.
Z obserwacji muszę powiedzieć, że czytanie książek niesamowicie rozwija mowę. Kiedy miał pół roku przeczytaliśmy „Sierotkę Marysię i siedmiu krasnoludków” (to było wyzwanie głównie dla mnie, bo być może Maria Konopnicka wielką kobietą była, jednak mnie swym czarem nie uwiodła, stanowczo nie). Tak, tak – nie mówię tu o czytaniu tych kilkustronicowych książeczek z pancernymi kartami. Chociaż mamy oczywiście i takie, to służą one do czytania między jedną zabawą a drugą. Mijają tak szybko, jak się pojawiają. Przeczytaliśmy już całą księgę pierwszą „Muminków”, obecnie czytamy „20000 mil podmorskiej żeglugi”, głównie do snu, ale efekty można zaobserwować już po kilku dniach: początkowo nie interesował się treścią, co nie było dla mnie zaskoczeniem – wiele nie rozumiał, po kilku dniach zaczął wchodzić w interakcję z powieścią, powtarzał słowa, naśladował dźwięki, podzielał emocje, które i mną targały, kiedy akcja była tak gwałtownie, brutalnie wręcz przerywana przez koniec rozdziału. Zwiększony zasób słownictwa można zaobserwować gołym okiem (uchem). Ponadto nasz syn zaczyna zapamiętywać pojedyncze wersy często powtarzanych wierszyków („Paweł i Gaweł w jednym stali domu,/ Paweł na górze, a Gaweł na dole”) i – czym mnie bardzo zaskakuje – zaczyna włączać się w śpiewanie piosenek.
Muszę przyznać, że moje dziecko nie ma ze mną łatwo.

Po ósme: nocnik. Ileż można mówić o swoim dziecku w superlatywach? Każda matka wie, że można bez końca. Ale miał to być mój swoisty rachunek sumienia, więc grzechem byłoby nie wyznać wszem i wobec tej porażki.
Przygodę z nocnikiem zaczęliśmy ok. szóstego miesiąca życia, jak tylko pierworodny zaczął stabilnie siedzieć. Zaczęliśmy od wysadzania po każdej drzemce i po spaniu rano. Pot lał się z czoła, tak się nabiegaliśmy – w końcu trzeba było się nieźle spieszyć, przecież to oczywiste, że dziecko w tym wieku nie kontroluje zwieraczy. Było warto biegać – około pierwszego roku życia zużywaliśmy maksymalnie jedną pieluszkę dziennie, często była całkowicie sucha. Około pierwszego roku życia dziecka matka przypomniała sobie jednak, że nie może dłużej żyć bez adrenaliny związanej z realizacją planów sprzedażowych i postanowiła powrócić na łono swego chlebodawcy. Rezygnacja z życia zawodowego to coś, o czym nie chciałam słyszeć. Najpierw były opiekunki, które nie do końca dobrze znosiły kryteria systemów motywacyjnych i nie akceptowały rozmów coachingowych. Później przyszedł czas na żłobek. Żłobek niemal całkowicie wyeliminował temat nocnika z życia naszego syna. W weekendy udawało się nam w jakiś magiczny sposób podtrzymać nawyki, ale w tygodniu korzystanie z nocnika z sukcesem miało miejsce tylko i wyłącznie rano. Nie wołał – nie sadzali. Później, kiedy ból znacznie ograniczył moją mobilność, regres został podtrzymany. I tak jest do dzisiaj. Pewny jest tylko ten jeden raz – z samego rana, zaraz po wstaniu. Reszta jest zagadką.

Po dziewiąte: edukacja. Nie wiem, jak mam tu siebie określić. Mania – maniaczka. Przecież nie może być inaczej, przecież to oczywiste, że ja nie mogłabym odpuścić. Kiedy miał trzy miesiące i leżał na przewijaku, opowiadałam mu o zawiłościach układu krwionośnego, o budowie szkieletu, o mięśniach, o układzie trawiennym – wszystko co tylko sobie przypomniałam. Teraz uczymy się codziennie, jeśli nie powiedzieć, że ciągle. Wyjaśniam, tłumaczę, powtarzam. Po kilkuset razach zapamiętuje. Głowa, ręce, nogi to już zdecydowanie za mało. Obojczyk, piszczele, kręgosłup, żołądek – te słowa są jeszcze w stanie zaspokoić jego głód poznawczy. Tempo jest szybkie, bo uczeń ma chłonny umysł. A ja, zafascynowana jego zdolnościami poznawczymi, karmię go coraz to większymi porcjami. Matka – psychopatka? Zaczęłam już zgłębiać tajniki robotyki, bo nie wiem, kiedy mnie zaskoczy jakimś pytaniem.

Po dziesiąte i ostatnie: refleksje końcowe.
To co my przekazaliśmy swojemu dziecku to jedno. A to czego nauczył się pod naszą nieobecność to zupełnie co innego, coś na co mamy bardzo znikomy wpływ. Zabawy w palenie papierosów, picie piwa, w strzelanie z pistoletu – to coś, co w domu szybko ucinamy, ale to również coś co spędza mi sen z powiek. My, rodzice, jesteśmy aktualnie wzorcowym przykładem. Co jednak będzie, kiedy przestaniemy nim być, a dziecko zacznie szukać własnej ścieżki? Jeśli będziemy mieć szczęście, uda nam się nauczyć go myślenia i podejmie dobre decyzje. A jeśli nie?



czwartek, 2 października 2014

Krótko o tym, skąd się wzięła Craft Mania oraz o wisiorze na konkurs Korallo

Nie mogłam się doczekać chwili, w której będę mogła przedstawić Wam moje najnowsze sutaszowe dzieło – wisior przygotowany na konkurs Korallo.

Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie potrafię poprzestać na kilku umiejętnościach. Wręcz przeciwnie – muszę posiąść je wszystkie. Gdy zaczęłam zajmować się rękodziełem, nie zdawałam sobie sprawy, że moje zaangażowanie osiągnie tak wysoki poziom. Szybko zauważyłam, że to przestała być zabawa, proste hobby wypełniające czas wolny czy sprawiające, że świeżo upieczona matka może na powrót poczuć się pełnowartościową kobietą. Rękodzieło stało się swego rodzaju ideologią, rozumiane przeze mnie bardzo szeroko, ograniczone jedynie przez semantyczny zakres słowa „handmade” i poparte opublikowanym przeze mnie i dla mnie na łamach portalu „Kobiecy Białystok” manifestem (http://www.kobiecybialystok.pl/moda-na-handmade/).

To ideologia, która sprzeciwia się rzeczom gotowym, dostępnym w wielu egzemplarzach, upodabniającym nas do siebie i zatracającym nasz indywidualizm. Oczywiście w racjonalnie ograniczonym wymiarze: nie zamieszkamy w szałasie, chociaż czasem kusi ani nie wykopiemy na trawniku lepianki, która służyłaby nam za spiżarnię. Powód: współczesność uzależnia. Możemy jednakże przygotowywać samodzielnie posiłki, przetwory, słodycze; możemy uszyć dla synka kilka zabawek i w ten sposób dać mu poznać ich nieskomplikowaną złożoność i wartość ludzkiego wysiłku. Możemy nadać wnętrzom cień naszej osobowości i ubiorom – naszego charakteru.

Zwykle się nie uzewnętrzniam, stronię przed duchowym ekshibicjonizmem i pokrewnymi zjawiskami, ale do jednego muszę się przyznać: już dawno nie czułam takiego natchnienia, jak podczas tworzenia tego konkursowego wisiorka. Zupełnie, jak za czasów, kiedy całe tony pisanych przeze mnie wierszy i opowiastek zalegały w szufladach biurka.
Klikajcie w link i głosujcie na moje małe dzieło ;)

wtorek, 26 sierpnia 2014

Lato odeszło. 10 stopni w dzień to chyba wystarczający dowód. W moje kompozycje również powoli wkrada się jesień. Poniżej połączenie trzech bransoletek: 2x agat bawole oko i ciemnoróżowy jadeit, kule 8mm.

I jeszcze taka oto wariacja na temat niektórych z moich pasji:

czwartek, 21 sierpnia 2014

Chociaż chciałabym zatrzymać jak najdłużej jasny letni błękit nieba, to już wkradają się w kompozycje brązy, pomarańcz i ciemne zielenie. Z Podlasia lato już powoli odchodzi.