Nastał ten czas, kiedy strach
ustępuje miejsca adrenalinie, ból aktywuje do działania a
oczekiwanie na poród jawi się jak czekanie na wymarzone wakacje.
Tak jak poprzednim razem to czas nieustającej refleksji, ciągłego
drażniąco dokładnego planowania, rozliczeń z samą sobą i
ustanawiania kolejnych dziecio- i rodzicoprzykazań. Z zawiłych
pajęczyn mojego umysłu postanowiłam wysnuć jedną nitkę, którą
umieszczę w wielu miejscach i w różnorodnych formach tak, by ślad
o niej nie zginął nawet wtedy, kiedy zawiedzie pamięć.
Nie, stanowczo nie zapomniałam o tym,
kiedy około dwa lata temu pisałam zuchwale we wstępie do mojego
nibybloga o tym, że będzie zawierał porady wychowawcze a także –
o zgrozo! - zastosowanie podstawowych narzędzi neurolingwistycznego
programowania w wychowaniu (tutaj widzę, jak mąż właśnie w tym
momencie popełnia charakterystycznie krótką dla rodzaju męskiego
autorefleksję, która kończy się zasadniczym, na szczęście
pozostającym bez odpowiedzi pytaniem „w wychowaniu kogo?!”).
Dziś bardzo się cieszę, że ten wątek upadł: za kogo się
uważałam, żeby nawet sugerować możliwość udzielania porad w
materii, w której ja dopiero stawiałam pierwsze kroki?! To ja byłam
wtedy jak dziecko, które w ciemności puściło rękę matki i mimo
przytłaczających emocji różnorodnego rodzaju zmuszone było do
odnalezienia drogi na własną drżącą ze strachu rękę.
W tym momencie mam ochotę powiedzieć
coś po łacinie. O nie! Nie to, o czym myślicie, nie to – mimo
mojego temperamentu! Pozostało coś jednak w mojej skorodowanej
makówce z ukochanych studiów filologicznych i ta głęboko skrywana
natura każe mi tutaj wspomnieć o odwiecznym poszukiwaniu aurea
mediocritas... Zaraz, zaraz...
Odzywa się część ekonomicznie niedokształcona, dla której tylko
szkiełko i oko wyznacza kierunek: on nie istnieje! nie ma zupełnie
prostej drogi, która zaprowadzi do wyznaczonego celu! A może to w
szaleństwie jest metoda? Na domiar złego profilaktycznie klamkę
zabieram zawsze ze sobą. Nikt nie zniewoli mnie bardziej, niż sama
na to nie pozwolę! Przezorny zawsze zabezpieczony, jak mówią.
Klameczka jest,
bezładny strumień myśli jest, trzy akapity są, tylko po co, tylko
dlaczego, tylko o czym to wszystko, o co to całe zamieszanie?!
Jak
nie wiadomo o co chodzi, to musi chodzić o dziecko. Mała, niewinna,
bezbronna carte blanche,
która już dzisiaj w wieku dwóch lat i czterech miesięcy nosi
znamiona nie tylko matki i ojca, ale też całego otoczenia. Sieć
ukochanych pisków, wrzasków, płaczu bez rozwiązania, śmiechu bez
uzasadnienia, która spowiła moje serce i umysł, która nie daje mi
spać po nocach w obawie przed niezbadanymi ścieżkami
nieodgadnionej przyszłości.
To, co tu
nieśmiało poczynię, to mój matczyny rachunek sumienia. Dwa lata
zamknięte w kilku zdaniach chaotycznego podsumowania sukcesów
okupionych wieloma godzinami ciężkiej pracy i porażek, do których
niejednokrotnie przyczyniła się zaledwie chwila nieuwagi.
Po pierwsze:
konsekwencja. Od pierwszych dni życia ustalony rytm dnia, co wiązało
się z wieloma wyrzeczeniami. Świątek, piątek czy niedziela –
kąpiel zawsze o tej samej porze. Godzina dziewiętnasta to czas,
kiedy mój mózg zwalnia, zaczynam czuć powiew wolności. Jeszcze
tylko wieczorne zabiegi pielęgnacyjne, bajeczka i witaj życie! Z
naszego przyśpieszonego kursu przedmałżeńskiego wyniosłam
zasadniczo tylko jedną myśl: najpierw rodzice, później dziecko.
Dlatego tak ważne było, aby usystematyzować jak najszybciej plan
dnia. W pierwszym roku życia pozostawiliśmy bardzo niewiele miejsca
na spontaniczność. Przyczyną była prosta obserwacja: kiedy
zaburzyliśmy ustalony rozkład zajęć, dziecko było marudne,
płaczliwe (staram się to dość delikatnie opisać); jednym słowem
męczyliśmy się wszyscy troje. Dyscyplinę zachowujemy również
będąc zdala od domu. Kiedy czas drzemki zaskakuje nas na szlaku,
rozkładamy kocyk pod drzewem i śpimy.
Po drugie:
stanowczość. Chciałabym móc powiedzieć, że moje dziecko uczy
się technik wywierania wpływu od mistrza (czyt. matki; teraz leżę
zabita śmiechem), ale on to robi po prostu instynktownie. W dodatku
doszłam do wniosku, że obserwując jego zachowania, sama mogę się
wiele nauczyć. Ćwiczy matkę, ćwiczy ojca, ćwiczy wreszcie
wszystkich pozostałych. Wykonuje n-ty raz tą samą niedozwoloną
czynność w nadziei, że zajęta robieniem dziesięciu innych
ważnych rzeczy w tym samym momencie, stracę orientację i wpadnę w
jego sidła! Spryciarz! Nieźle to wykombinował. Stara się
wyperswadować nam swoją rację głównie wtedy, kiedy jesteśmy
zajęci, kiedy wracamy z pracy i chcemy porozmawiać ze sobą przez
te magiczne dla trwałości związku pięć minut. Jak często
ulegam? Bardzo rzadko. Dzień zaczynam z ułożonym planem co do jego
przebiegu i kiedy trzeba, to tłumaczę milion razy, dlaczego mamusia
akurat w tym momencie powinna się zająć robieniem obiadu itp.
„Mamusia tu!
Proszę, mamusia, koszyk n grzyby. Jedziemy d lasu.” Równowaga
jednak musi być, zgadzam się być częścią zabawy na wyznaczonych
przez niego zasadach (w tak zwanym międzyczasie niepostrzeżenie
przemycając wartości, które ja chcę mu przekazać).
Po trzecie:
obowiązki domowe. W naszym domu nie jest jak w Sparcie, chociaż
mogłoby się tak czasami wydawać, to tylko matki zamiłowanie do
(samo)dyscypliny. Często kiedy padam na twarz, wyczerpana do granic
możliwości wyznaczonymi przez samą siebie czynnościami do
wykonania, słyszę litościwy głos męża. Przecież on posprząta,
a ja nie muszę się tak nieludzko katować. Cud nad cudami, trafiło
się ślepej kurze ziarno: człowiek, który zawsze ma siłę, jest
swoistą opoką z najtrwalszego kamienia. Jednak chochlik z tyłu
głowy podpowiada, że dziecko nie pozna wartości pracy, czasu,
pieniędzy, jeśli nie będzie partycypował w obowiązkach domowych.
W pierwszych miesiącach towarzyszył matce w nosidle na brzuchu,
twarzą zwrócony do odkurzacza i mopa. Obecnie kiedy zapytam, jaki
dzisiaj dzień, często sam odpowie: „dzień tąpania” (czyt.
sprzątania). W konsekwencji uskuteczniania tego rygorystycznego
procederu zdarza się wyrodnej matce opuścić obowiązkowy spacer.
Dlaczego? Dlatego że każda czynność musi być wykonana cyt. „z
synusiem”. Kurz wyciera samodzielnie, odkurza (chociaż bardzo
krótko, bo jednak ta ogromna z jego perspektywy rura swoje waży;
zwykle po odkurzaniu jeszcze około godzinę jeździ już odłączoną
rurą ze szczotką po domu - „synuś tąpa kurzaczem”), a nawet
od niedawna myje podłogę (i bardzo dobrze, bo matce ostatnio bóle
pleców dają się we znaki).
Sprzątanie to
jedno. Gotowanie. Czynność mogąca mrozić krew w żyłach
przewrażliwionym matkom i babciom, pomijam już fakt łamania
stereotypu mężczyzny, który w domu zajmuje się tylko
przysłowiowym pierdzeniem w kanapę i obsługą pilota telewizyjnego
(spokojnie, spokojnie - nie oglądamy bajek o różowych kucykach).
Gotujemy od bardzo dawna. Trudno mi w tym momencie zidentyfikować
początek, ale pamiętam, że ledwo dawał radę trzymać drewnianą
łyżkę w rączce, już matka trzymając go na rękach kazała
mieszać obiad w gorącym garnku. Teraz robi kotlety mielone,
schabowe (tak! o zgrozo! dotyka surowego mięsa, macza to surowe
mięso w surowym jajku! dodałabym jeszcze, że czasami zdarza mu się
spróbować surowego kotleta mielonego, ale po pierwsze to
niestosowne z uwagi na ostatnią „modę” na „ospa-party”, a
po drugie nie chcę, aby ktoś przypadkiem z mojego powodu zszedł na
zawał), ciasta, ciasteczka. Ma dziecko matkę, która lubi gotować.
Szafki mamy pełne dziwnych produktów, a koszyki z przyprawami
pękają w szwach. W nich właśnie on znajduje najlepszą rozrywkę.
Otwiera przyprawy, wącha (przyznam się do jednej rzeczy: pieprz
cayenne przeniosłam na wyższą półkę), pyta i tak w kółko.
Później bierze swój garnek i przyprawia zupę. Próbować strach,
ale odmówić nie wypada.
Pranie. Przenosi
większość brudnej bielizny do pralki, potrzebuje jeszcze pomocy
przy ustawianiu programu, bo chociaż wie, na który nastawić, to
jednak trudno mu tak precyzyjnie ustawić pokrętło. Włącza
samodzielnie. Wyjmuje pranie, tyle, ile da radę wyciągnąć.
Ostatni
mój wymysł: segregacja śmieci. Takie detale jak zamiatanie
(precyzyjne, już nie boję się, że ułożona przeze mnie kupka
brudów zostanie rozrzucona po całym domu) czy wyrzucanie śmieci do
kosza to norma. Dlatego utrudniamy zadanie i segregujemy z małymi
elementami recyklingowej ekoedukacji.
Po czwarte:
jedzenie. Ustalone godziny to, jak łatwo się domyślić –
standard. Są różne szkoły, jeśli chodzi o metody karmienia.
Niektóre mają jakieś konkretne nazwy, co mnie niespecjalnie
interesowało. Dziecko chce poznawać i chce naśladować. Matka
pozwala mu poznawać i naśladować. Dlatego kiedy tylko wyraził
chęć jedzenia jak mama i tata, dostał normalny widelec (do dziś
pamiętam niepokój w głosie babci), łyżkę i nóż do masła,
którym szybko zaczął kroić warzywa. Zdarzało mu się jeść
rączkami, ale robi to tylko w ostateczności, kiedy te kulturalne,
satysfakcjonujące wysokie wymagania rodziców rozwiązania zawiodą.
Cóż to była za ulga – usiąść przy stole do obiadu razem z
dzieckiem, ze swoim talerzem, ba! wpatrzona w swój talerz! Wspólny
posiłek, który i matka może zjeść ciepły w tym samym czasie co
dziecko.
Walczymy z cukrem.
Wiele razy słyszałam, że on tego nie wypije. Stwierdzenie
wypowiadane zanim dziecko spróbuje, zanim dostanie tą wodę do
picia. Wiele razy słyszałam, że on tego nie zje, że on nie je
takich rzeczy, że trzeba ugotować coś specjalnie dla niego.
Zaskakuje mnie to. Zaskakuje mnie to, skąd inni posiadają taką
wiedzę. Skoro ze mną je wszystko (poza surówkami ze świeżych
warzyw), pije to, co mu dam. Nie walczę z tym, po prostu robię
swoje. Gdybym miała się sugerować tym, co mówią inni, moje
dziecko jadłoby porcję mięsa do obiadu wielkości orzecha
włoskiego i jedną różyczkę brokułu. Tymczasem zjada całego
kotleta, pół szklanki kaszy, szklankę warzyw. (Nie, nie ma
nadwagi)
Po piąte: zabawa.
Bardzo ważny element w życiu dziecka. My najchętniej oddalibyśmy
większość zabawek potrzebującym, pozostawilibyśmy te edukacyjne,
a na pewno zlikwidowalibyśmy te głośne, które poza wydawaniem
przeraźliwych dźwięków nie niosą ze sobą żadnego przesłania.
Zabawki jednak się mnożą, a głównymi sprawcami są dziadkowie.
Muszą przejść selekcję (zabawki), zanim trafią do użytku. Wiele
razy zdarzało się, że mieszkanie wyglądało jak po przejściu
huraganu. Dziecko traciło zainteresowanie bałaganem i przychodziło
marudzić do mamy. Nauczyliśmy się sprzątać. „Dostaniesz
kolejną zabawkę, kiedy odłożysz tą, którą się teraz bawisz”
- słychać stanowczy głos wyrodnej matki. Powtarzam to jak mantrę,
sąsiedzi myślą, że to zapętliło się jakieś nagranie na
płycie. Nie, to tylko ja i moje wychowawcze widzimisię. Głos lekko
zdarty zaczyna łączyć się z przeraźliwym krzykiem, wrzaskiem i
płaczem. To dziecko manifestuje swoją wolę. Dlaczego ta zabawka
nie może leżeć na podłodze? Matka dwoi się i troi argumentując
swoją prośbę. W końcu ktoś musi ulec, przecież ta nierówna
walka nie może trwać do wieczora. Sąsiedzi zaczynają stukać w
rury, bo przecież ich dzieci nigdy nie płakały, frustracja
narasta. W końcu on ulega. Doświadczenie pokazało nam, że
odpuścić jeden raz, to jak zrobić pięć dużych kroków w tył.
Nie odpuszczamy.
Jednak mimo całej
tej dyscypliny ważne jest, żeby określony czas każdego dnia
spędzić z dzieckiem na zabawie (nie trzymając w drugiej ręcę
smartfona), żeby wyłączony był wtedy telewizor, radio i inne
urządzenia elektroniczne zaburzające rozwój osobowości i hamujące
kreatywność.
Po szóste:
telewizja. Mignęły mi gdzieś w internecie jakieś zatrważające
wyniki badań, ile godzin dziennie dzieci poniżej dwóch lat
spędzają wpatrzone w ekran telewizora, komputera itp. Długo nie
mieliśmy telewizora, a teraz służy nam głównie do oglądania
filmów, kiedy dziecko śpi i do oglądania bajek. Bajkowa rutyna.
Mimo wszystko uważam, że oglądanie wyselekcjonowanych bajek
każdego dnia rozwija dziecko. Bajka do śniadania – maksymalnie
kilkanaście minut, bajka w czasie odpoczynku południowego (drzemka
tylko raz na kilka dni) – pół godziny, wieczorynka – pół
godziny. Nie wiem czy to dużo, czy mało. Według mnie wystarczy.
Nie lubię się ogłupiać (przynajmniej nie w ten sposób), dlatego
dłużej to na razie trwać nie będzie.
Bajki to też
zagrożenia. Pewnego dnia włączyliśmy „Toma & Jerry'ego” i
akurat w tym momencie Tom został dosłownie poćwiartowany... Swoją
drogą żywot tego kota był naprawdę marny.
Po
siódme: umiejętności językowe. „Dawno, dawno temu żył sobie
Romek. Miał żółty samochód” - codziennie bawimy się w
opowiadanie bajek, opowiadam ja i opowiada on, a zabawki dają nam
inspirację. Jestem do głębi zafascynowana tym, jak rozwija się
mowa u dziecka i jak bardzo intuicyjny jest to proces.
Łączenia słów
w zdania zaczęliśmy się uczyć, jak tylko zaczął wypowiadać
swoim charakterystycznym uroczym bełkotem pierwsze słowa. Na
początku było „proszę”, kiedy chciał coś dostać, on musiał
mieć motywację do ćwiczeń a my mieliśmy podwójną radość.
Takiej prośbie trudno się oprzeć. Tydzień później „proszę
dać”. Dwa tygodnie później „proszę dać pisaka”. Później
„proszę dać pisaka, mamusiu/ tatusiu”. Szybko nauczyliśmy się
wszystkich „magicznych” słów i nasz syn zaczął budzić
powszechny zachwyt, kiedy sam wchodził do piekarni, mówił „dźbry,
proszę bułę”, kładł pieniążek na ladzie, dziękował, mówił
„do widzenia” i wychodził. Kilka miesięcy temu był jeszcze
zafascynowany podziwem, jaki wywoływał, obecnie emocje opadły i za
każdym razem trzeba go zachęcać do uprzejmości. Co się stało,
to się nie odstanie – ziarno zostało zasiane.
Nauka języków
obcych to moje niewiadomo które schorzenie. Około trzy razy w
tygodniu słuchamy piosenek po angielsku, koniecznie z napisami i
obrazkami. Kiedy dziecko wykaże wolę, ćwiczymy też podstawowe
słowa. Staram się też dawać mu jakieś podstawy języka
niemieckiego. Zdarza mu się powiedzieć „o, najn”, zamiast „o,
nie”, kiedy coś zbroi. Białoruskiego niestety nie znam, ale chyba
wystarczy mu Masza, ta sama grupa językowa.
Z obserwacji muszę
powiedzieć, że czytanie książek niesamowicie rozwija mowę. Kiedy
miał pół roku przeczytaliśmy „Sierotkę Marysię i siedmiu
krasnoludków” (to było wyzwanie głównie dla mnie, bo być może
Maria Konopnicka wielką kobietą była, jednak mnie swym czarem nie
uwiodła, stanowczo nie). Tak, tak – nie mówię tu o czytaniu tych
kilkustronicowych książeczek z pancernymi kartami. Chociaż mamy
oczywiście i takie, to służą one do czytania między jedną
zabawą a drugą. Mijają tak szybko, jak się pojawiają.
Przeczytaliśmy już całą księgę pierwszą „Muminków”, obecnie
czytamy „20000 mil podmorskiej żeglugi”, głównie do snu, ale
efekty można zaobserwować już po kilku dniach: początkowo nie
interesował się treścią, co nie było dla mnie zaskoczeniem –
wiele nie rozumiał, po kilku dniach zaczął wchodzić w interakcję
z powieścią, powtarzał słowa, naśladował dźwięki, podzielał
emocje, które i mną targały, kiedy akcja była tak gwałtownie,
brutalnie wręcz przerywana przez koniec rozdziału. Zwiększony
zasób słownictwa można zaobserwować gołym okiem (uchem). Ponadto
nasz syn zaczyna zapamiętywać pojedyncze wersy często powtarzanych
wierszyków („Paweł i Gaweł w jednym stali domu,/ Paweł na
górze, a Gaweł na dole”) i – czym mnie bardzo zaskakuje –
zaczyna włączać się w śpiewanie piosenek.
Muszę przyznać,
że moje dziecko nie ma ze mną łatwo.
Po ósme: nocnik.
Ileż można mówić o swoim dziecku w superlatywach? Każda matka
wie, że można bez końca. Ale miał to być mój swoisty rachunek
sumienia, więc grzechem byłoby nie wyznać wszem i wobec tej
porażki.
Przygodę z
nocnikiem zaczęliśmy ok. szóstego miesiąca życia, jak tylko
pierworodny zaczął stabilnie siedzieć. Zaczęliśmy od wysadzania
po każdej drzemce i po spaniu rano. Pot lał się z czoła, tak się
nabiegaliśmy – w końcu trzeba było się nieźle spieszyć,
przecież to oczywiste, że dziecko w tym wieku nie kontroluje
zwieraczy. Było warto biegać – około pierwszego roku życia
zużywaliśmy maksymalnie jedną pieluszkę dziennie, często była
całkowicie sucha. Około pierwszego roku życia dziecka matka
przypomniała sobie jednak, że nie może dłużej żyć bez
adrenaliny związanej z realizacją planów sprzedażowych i
postanowiła powrócić na łono swego chlebodawcy. Rezygnacja z
życia zawodowego to coś, o czym nie chciałam słyszeć. Najpierw
były opiekunki, które nie do końca dobrze znosiły kryteria
systemów motywacyjnych i nie akceptowały rozmów coachingowych.
Później przyszedł czas na żłobek. Żłobek niemal całkowicie
wyeliminował temat nocnika z życia naszego syna. W weekendy udawało
się nam w jakiś magiczny sposób podtrzymać nawyki, ale w tygodniu
korzystanie z nocnika z sukcesem miało miejsce tylko i wyłącznie
rano. Nie wołał – nie sadzali. Później, kiedy ból znacznie
ograniczył moją mobilność, regres został podtrzymany. I tak jest
do dzisiaj. Pewny jest tylko ten jeden raz – z samego rana, zaraz
po wstaniu. Reszta jest zagadką.
Po dziewiąte:
edukacja. Nie wiem, jak mam tu siebie określić. Mania –
maniaczka. Przecież nie może być inaczej, przecież to oczywiste,
że ja nie mogłabym odpuścić. Kiedy miał trzy miesiące i leżał
na przewijaku, opowiadałam mu o zawiłościach układu krwionośnego,
o budowie szkieletu, o mięśniach, o układzie trawiennym –
wszystko co tylko sobie przypomniałam. Teraz uczymy się codziennie,
jeśli nie powiedzieć, że ciągle. Wyjaśniam, tłumaczę,
powtarzam. Po kilkuset razach zapamiętuje. Głowa, ręce, nogi to
już zdecydowanie za mało. Obojczyk, piszczele, kręgosłup, żołądek
– te słowa są jeszcze w stanie zaspokoić jego głód poznawczy.
Tempo jest szybkie, bo uczeń ma chłonny umysł. A ja, zafascynowana
jego zdolnościami poznawczymi, karmię go coraz to większymi
porcjami. Matka – psychopatka? Zaczęłam już zgłębiać tajniki
robotyki, bo nie wiem, kiedy mnie zaskoczy jakimś pytaniem.
Po dziesiąte i
ostatnie: refleksje końcowe.
To co my
przekazaliśmy swojemu dziecku to jedno. A to czego nauczył się pod
naszą nieobecność to zupełnie co innego, coś na co mamy bardzo
znikomy wpływ. Zabawy w palenie papierosów, picie piwa, w
strzelanie z pistoletu – to coś, co w domu szybko ucinamy, ale to
również coś co spędza mi sen z powiek. My, rodzice, jesteśmy
aktualnie wzorcowym przykładem. Co jednak będzie, kiedy
przestaniemy nim być, a dziecko zacznie szukać własnej ścieżki?
Jeśli będziemy mieć szczęście, uda nam się nauczyć go myślenia
i podejmie dobre decyzje. A jeśli nie?